— A ja? — zapytał Trilby — cóż ja będę robił?
— Ty... — zaczął mniemany majtek.
Tu przybycie nowych gości do restauracji przerwało mu słowa. Nowoprzybyli zasiedli w głębi sali. Rozmowa pomiędzy trzema wspólnikami wszczęła się pocichu nanowo. Powtarzać jej nie będziemy, nadmieniając jedynie, że stajnia i remiza zostały bezzwłocznie wynajętemi przy ulicy Filipa-Augusta, oraz że nazajutrz koń wraz z powozem pod dachem się znajdowały.
Według ścisłego obrachunku, byłemu sekretarzowi bankiera z Kalkuty pozostawało obecnie trzy dni czasu przed przybyciem poszukiwacza dyamentów, Edmunda Béraut, do Paryża, który, jak wiemy, zatrzymał się w Obock i Port-Saïd.
Chwila stanowczej akcyi szybko się zbliżała. Wszelkie przygotowania ku temu zostały już przez Arnolda dokonanemi, prócz kilku drobnych szczegółów, pozostałych do uregulowania.
Przedewszystkiem poszedł do pocztowego biura w swoim ubiorze anglika na bulwar Beaumarchais’go, powiadamiając urzędników, iż kilka listów do niego nadesłanych zostanie pod inicyałami X. Y. Z.
Tegoż samego dnia, zmieniwszy kostyum i fizyonomię, udał się do Palais-Royal i wszedł do sklepu, gdzie sprzedawano wojskową pasmanteryę, krzyże, ordery, wstęgi dekoracyjne różnego rodzaju, felcechy do szpad i pałaszów, pasy oficerskie, szarfy i t. p. W dziesięć minut wyszedł z tego magazynu z pakietem, starannie owiązanym.
Wróciwszy do swego mieszkania na bulwarze, wsunął ów pakiet do szuflady, obok sztyletu indyjskiego, dziwnego kształtu, jaki przywiózł z sobą z Kalkuty, i zamknął na klucz szufladę.