— Tak... ciebie.
— Bóg ci zapłać, poczciwy chłopaku! — zawołał Misticot, ściskając rękę Eugeniusza Loiseau, skutkiem którego to poruszenia struga wody spłynęła ze starego parasola na kapotę mniemanego miejskiego strażnika — niech ci Bóg wynagrodzi za twe poczciwe serce dla mnie sieroty — dodał, powstrzymując łzę, błyszczącą mu w oku. — Gdy się nie ma nikogo z rodziny, ni dalszych, ni bliższych krewnych, duszę przepełnia radość, znalazłszy nieco przyjaźni. Nie czuje się człowiek tak osamotnionym na świecie, tak opuszczonym, o którego nikt się nie troszczy!
— Zatem przyjmujesz, przybędziesz?
— Ba! czy przyjmuję, życzliwość twoja rozrzewnia mnie do głębi... nie uczynię ci wstydu, bądź pewnym! Wystroję się szykownie... zobaczysz! Garnitur weselny całkiem nowy, za czterdzieści pięć franków... Biała jak śnieg koszula... biały krawat i kamizelka... buty lakierowane ze śpiczastemi nosami... Ha! i cóż powiesz?
— Masz słuszność, lecz nie czyń sobie kosztu zbyt wiele. Zapraszam ciebie, a nie twój ceremonialny garnitur.
— Dobrze... dobrze... znam ja formy towarzyskiej przyzwoitości... Wiem jak wystąpić należy...
— Dowiesz się o dniu ostatecznie od mamy Perrot, mej ciotki. Ale pamiętaj, abyś się nie spóźnił.
— Bądź spokojny... Przybędę do merostwa przed oznaczoną gedziną. Lecz wysiąść mi trzeba. Otóż i przedmieście Montmartre.
— I ja również wysiądę... — rzekł introligator — chcę wstąpić do ciotki Perrot. Pójdziemy razem.
Tu Eugeniusz Loiseau wstał, a zamknąwszy parasol, zeszedł wraz z Misticot’em po schodkach z wierzchołka omnibusu, gdzie pozostał sam teraz Arnold Desvignes, nie straciwszy jednego wyrazu z prowadzonej między dwoma podróżnymi rozmowy, dziwiąc się, że narzeczona introligatora nosiła nazwisko Béraud.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/150
Ta strona została skorygowana.