Misticot z Eugeniuszem Loiseau udali się na przedmieście Montmartre, podczas gdy omnibus zwolna toczył się dalej.
Mniemany strażnik miejski, śledził wzrokiem obu idących. Pogoda była jednaką, deszcz wciąż mżył drobny, przenikliwy.
W pobliżu stacyi omnibusów Arnold, wysiadłszy, zwrócił się na ulicę Caumartin, gdzie szedł chodnikiem po prawej.
Na rogu ulicy Joubert, spojrzawszy wokoło siebie, spostrzegł stojącego w bramie domu mężczyznę, w długim brązowej barwy paltocie, który jak gdyby się tam schował przed deszczem. Mężczyzna ów miał podniesiony aż do uszu kołnierz surduta, a na oczach błękitne okulary.
Dwie kobiety z ludu i dziecię schroniły się tam wraz z nim; deszcz wszakże nie ustawał, lecz coraz większy padać zaczynał. Arnold wszedł również w wspomnioną bramę.
Mężczyzna w okularach, obok którego stanął, spojrzał nań uważnie.
— Szkaradny czas, panie, nieprawdaż? — rzekł Desvignes.
Posłyszawszy głos mówiącego, mężczyzna ów odrzekł uśmiechając się zlekka.
— Przykry w rzeczy samej, a nadewszystko dla ciebie, panie strażniku miejski, jeżeli jesteś na służbie.
— Tak... odgadłeś pan, na służbie jestem... mam jednak pół godziny wolnego czasu na śniadanie, ponieważ dotąd nic jeszcze nie jadłem.
— I ja zarówno... rzekł pierwszy; — i gdybym tu dostrzegł w pobliżu restauracją, albo mleczarnę, poszedłbym coś przekąsić.
— Mówisz pan o mleczarni... jest ona właśnie przy ulicy Jouberta, na wprost Hotelu Indyjskiego. Jdąc tam, mogę panu drogę pokazać.
— I owszem...
— Pójdźmy więc razem.
Tu obaj wyszli z bramy, udając się we wspomnioną stronę.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/151
Ta strona została skorygowana.