Na rogu ulicy Joubert’a, Arnold zwolnił kroku.
— Jeszcze zawcześnie... rzekł z cicha, idźmy na śniadanie każdy w swą drogę, jak gdybyśmy się nie znali. Zaczekasz na moje dalsze rozkazy w zakładzie, do którego wejdziemy.
— Dobrze, rzekł Trilby, którego zapewne poznali czytelnicy Otóż i Hotel Indyjski dodał wskazując. Lecz gdzież jest owa mleczarnia?
— Niema jej wcale... odparł Desvignes, Mówiłem umyślnie, ażeby ci dać jaką kolwiek odpowiedź. Lecz oto na rogu ulicy Victoria sklep kupca win, tam pójdziemy obaj. — Wejdź pierwszy; — dodał, i usiądź przy stole, ja siędę przy drugim.
Trilby, posłuszny zleceniu, przestąpił próg restauracyjnego zakładu, i usiadł w głębi sali, przy małym stoliku, umieszczonym pod ciasnemi, krętemi schodami, prowadzącemi na pierwsze piętro. Arnold wszedł w kilka sekund później i usiadł z przeciwnej strony tej, w której znajdował się Trilby.
Obaj kazali sobie podać śniadanie.
W chwili tej zegar uderzył wpół do jedenastej.
O tej to właśnie godzinie Edmund Béraud poszukiwacz dyamentów, jeżeli w przeddzień wyjechał rannym pociągiem, mógł wysiadać na stacyj Liońskiej drogi żelaznej. Gdyby zaś przeciwnie, jak przypuszczał Arnold wyjechał wieczorowym, trzy godziny czekaćby jeszcze należało na jego przybycie.
W każdym razie z miejsca, w jakiem obecnie usiadł Desvignes, widział przez okno wprost siebie główną bramę Hotelu Indyjskiego, po nad którą wznosiła się tablica z wielkiemi złoconemi literami.
Tak więc Edmund Béraud, o której bądź kolwiekgodzinie przybyłby do Paryża, nie mógłby wejść do hotelu niepostrzeżony przez Arnolda.