Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

Miał zawsze jakieś dowcipne słówko na ustach, a swoje siedzenie uważał za najwspanialszy tron świata.
Arnold Desvignes, jak nadmieniliśmy, nie słyszał ani jednego wyrazu z rozmowy, prowadzonej między woźnicą a byłym poszukiwaczem dyamentów. Wystarczającem dlań było, iż widział Edmunda Béraut wchodzącego do restauracji, gdzie bezwątpienia zjeść postanowił śniadanie.
— Skoro je ukończy — myślał — godzina zamknięcia kas bankowych nadejdzie. Mimo to pozostał na czatach, jak poprzednio, nie tracąc z oczu drzwi zakładu Feliksa.
Czwarta uderzyła na stacyjnym zegarze, gdy Edmund Béraud wychodził z restauracji. Zatrzymał się chwilę na progu, zapalając cygaro, poczem udał się pieszo na ulicę Caumartin, w stronę Hotelu Indyjskiego.
Deszcz już nie padał, lecz niebo pozostało szarem, jak dawniej, pokrytem ołowianemi chmurami.
Arnold rozpoczął swój pochód śledczy.
Szedł po za kupcem dyamentów do chwili, w której ten zniknął w hotelowym korytarzu.
— Teraz... nie mam się czego obawiać... — wyszepnął z zadowoleniem, podczas gdy jego oczy, ukryte pod kapturem, dzikim ogniem zabłysły. I zwrócił się w stronę składu kupca win, gdzie przed kilkoma godzinami jadł śniadanie i gdzie Trilby na niego oczekiwał.
Wierny danemu rozkazowi, irlandczyk nie ruszył się z miejsca. Po obfitem śniadaniu, dobrze winem oblanem, ów anglik usiadł przy stole w pobliżu okna, a otworzywszy notatnik, zdawał się coś w nim pilnie zapisywać, w rzeczywistości udawał tylko, że pisze, spoglądając bezustannie w ulicę.
Widział chodzenie i powracanie mniemanego miejskiego strażnika. Widział go biegnącego za fiakrem, jaki wyjechał z przed bramy Hotelu Indyjskiego i ujrzał go powracającego zarówno.