Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/163

Ta strona została skorygowana.

Deszcz zaczął znów padać drobny i zimny.
Desvignes wszedł do swojego mieszkania, niedostrzeżony przez nikogo, i zamknął się w pawilonie na wewnętrzną zasuwkę, by się uchronić przed przyjściem odźwiernej, posiadającej, jak wiemy, klucz drugi.
Pozostawiwszy go tam chwilowo, wróćmy do kupca dyamentów.
Gdy wszedł do biura hotelu po odebranie klucza, jaki pozostawił wychodząc, kobieta, siedząca przy biurku, powstała, a owładnięta trwogą, wywołaną idyotycznemi uwagami posługujących, postanowiła zażądać od niego bezzwłocznie legitymacyjnych papierów.
— Wybacz pan... — poczęła zmienionym i drżącym zlekka głosem, zwracając się ku wchodzącemu.
— Co pani rozkażesz? — zapytał Béraut.
— Pan wiele zapewne podróżowałeś?
— Dlaczego... i zkąd to zapytanie?
— Ażeby panu przypomnieć, o czem wiesz bezwątpienia, że każdy z przybywających do hotelu, winien jest swoje legitymacyjne dowody, dla wpisania takowych w meldunkową księgę.
Béraud był z natury niezmiernie obraźliwym. Najmniejszy pozór podejrzenia lub nieufności względem jego osoby, drażnił go do najwyższego stopnia i gniewał. Odrzekł więc, powściągając wzburzenie:
— W rzeczy samej... podróżowałem wiele, byłem w wielu krajach, lecz nigdzie nie stawiano mi podobnie inkwizytorskich żądań, jakie mi pani stawiasz w tej chwili. Znam dobrze przepisy hotelowe... Nie potrzebuję, aby mi o nich przypominano, żądając dwukrotnie podania nazwiska, jakie pani znasz dobrze, ponieważ otrzymałaś wczoraj odemnie telegram. Uważam to za wystarczające, a wszelkie inne wymagania ze strony pani zdają mi się być bezzasadnie śmiesznemi.
— A jednak, panie, przepisy policyjne... — zaczęła kobieta.