— Gdyby nawet ów przyjezdny był najniebezpieczniejszym człowiekiem — wyrzekła zarządzająca — nie porwie nam przecież z sobą hotelu.
— To prawda... skoro się jednak ma podejrzenia, ostrożność nie zawadzi.
Na tem zakończyła się rozmowa.
Panna Eliza, rozłożywszy meldunkowe księgi, zagłębiła się w pisaniu. Obaj posługujący odeszli.
Siódma wieczorem uderzyła na hotelowym zegarze.
Edmund Béraud w swoim apartamencie pod trzynastym numerem zapalił dwie świece i postawiwszy je na stole, jedną z prawej, a drugą z lewej strony, tak, aby światło obu koncentrowało się razem, zasiadł do korespondencyi, o jakiej wspomnieliśmy powyżej.
Miał pisać piętnaście listów, każdy mniej więcej o dwudziestu wierszach.
Leżały one pod piętnastoma kopertami, każda pod innym adresem. Owe piętnaście listów rozłożonemi były na stole w półkole, w rodzaju kart, zapraszających na zebrania.
— Otóż skończyłem nareszcie... — wyszepnął milioner, wsuwając ostatni list w kopertę i spojrzał na zegarek. — Czas iść na obiad... — rzekł; — wrzucę te listy po drodze do skrzynki pocztowej.
I przebrał się szybko, a włożywszy listy do portfelu, rozpiął rzemyki najmniejszego z tłumoczków, dobywając zeń okrycie sukienne ciemnej barwy.
Jednocześnie, gdy kupiec dyamentów rozpoczynał swoje przebieranie, jakiś powóz zatrzymał się przed hotelem Indyjskim. Woźnica tegoż, jak się zdawało, dla lepszego zabezpieczeni przed deszczem, lejącym bezustannie, podniósł aż po-