— Widziałem ich niegdyś kilka razy... — odrzekł porucznik.
Juliusz Verrière skinął na służącego.
Ów gest oznajmiał, że posłuszny życzeniu swej córki, zgadza się na przyjęcie przybyłych w jadalni. Aniela powstała na powitanie przybywających.
Weszli oboje, wprowadzeni przez kamerdynera.
Eugeniusz Loiseau, którego przypominają sobie czytelnicy jadącego na wierzchu omnibusu z Misticotem od placu Bastylii do Magdaleny, w dniu, w którym Desvignes, przebrany za miejskiego strażnika, jechał na swoje stanowisko przy ulicy Joubert, naprzeciw Hotelu Indyjskiego, czatując tam na kupca dyamentów, był młodym, przystojnym mężczyzną.
Wiktoryna Béraud była ładną dwudziestoletnią dziewczyną, brunetką, z pięknemi, ciemnemi oczyma, zalotnie uśmiechnięta.
Oboje na ową wizytę przybrali się nader starannie.
Eugeniusz Loiseau, swobodnie, bez najmniejszego zakłopotania, uścisnął rękę Anieli, mówiąc:
— Dzień dobry, kuzynko... dzień dobry, mój wuju... Jakże zdrowie? Ach! lecz co widzę? — dodał, spostrzegłszy oficera artyleryi — nasz kuzyn Vandame... Dzień dobry, kuzynie! Jak to dobrze, że cię tu spotykamy.
I, obchodząc stół wokoło, witał Juliusza Verrière, młodego porucznika, oraz zakonnicę.
Aniela tymczasem, uścisnąwszy Wiktorynę, posadziła ją obok siebie.
Bankier siedział w milczeniu, ze zmarszczonym czołem, paląc cygaro.
— Proszę... siądź-że, kuzynie — wyrzekła Aniela, wskazując przybyłemu krzesło, podane przez kamerdynera, i po-