— Na sobotę więc, wuju... Poruczniku, liczę na ciebie na pewno.
— Przybędę.
Verrière wraz z oficerem wyszedł z jadalni, pozostawiwszy Anielę i siostrę Maryę w towarzystwie Eugeniusza Loiseau i Wiktoryny. Bankier wprowadził Vandama do małego gabinetu, znajdującego się obok salonu, gdzie na hebanowych półkach stały pudełka z cygarami najwykwintniejszych gatunków. Wziąwszy jedno z takich pudełek, podał je otwarte oficerowi, dając wolny bieg swemu wzburzeniu.
— Niech ich dyabli porwą z ich weselem! — zawołał. — Potrzebnież Aniela przyjęła to zaproszenie i ty zarówno? Czyż to stosowne dla nas towarzystwo? Spędzimy dzień przyjemnie... nie ma co mówić... No... no... będę się starał do soboty wynaleźć jakiś pozór, aby uwolnić się od tego... Lecz miałeś zemną pomówić... słucham cię... Mów prędko, a nadewszystko krótko, treściwie... bardzo się śpieszę... Muszę powracać do biura.
— Mów prędko!... — powtarzał bankier.
Niełatwa to rzecz była. Vandame szukał wyrazów do przedstawienia swej sprawy.
— Uprzedzam cię, że nie mam ani minuty czasu do stracenia — mówił Verrière. — Oczekują mnie w biurze... Następnie z ulicy Le Peletier mam udać się na giełdę... Wracając z niej, mam bardzo pilny interes do załatwienia... Stoję, jak na rozżarzonych węglach... Cóż mi masz powiedzieć? O co chodzi?
— O moją przyszłość... — wyszepnął Vandame.
— O twoją przyszłość? Wszakże masz ją już zapewnioną... Za lat dwa zostaniesz kapitanem, w trzydziestym piątym roku życia możesz być pułkownikiem, a jeśli ci się uda szczęśliwie wykonać ów projekt, o jakim mi kiedyś mówiłeś,