bądźkolwiek ręku, zostałby również wypłaconym. Jakiż sen... jakie złudzenie!.. Złudzenie, które przy odrobinie odwagi zmienić się może w rzeczywistość. Ów świetny błysk losu na który tak długo oczekiwałem, którego od tak dawna wyglądałem, zjawia się nareszcie. Aby mu wymknąć się z rąk pozwolić, szalonym chybaby być trzeba!
Tak myślał Karol Gèrard, pisząc list, polecony sobie przez bankiera, co nie przeszkadzało mu przytem przysłuchiwać się rozmowie, prowadzonej pomiędzy Mortimerem a kupcem dyamentów.
— Oto czek... — rzekł bankier, podając swemu klientowi papier drogocenny — pozostaje mi tylko prosić pana o pokwitowanie.
— Natychmiast... — odpowiedział Béraud. A przybliżywszy się z krzesłem do biurka, nakreślił kwit dużem, wyraźnem pismem, poczem otworzywszy torebkę skórzaną, wsunął czek między bilety bankowe.
— Mam nadzieję, iż stanąwszy szczęśliwie W Paryżu, napiszesz do mnie... — mówił Mortimer.
— Nieomieszkam... i proszę wzajem o odpowiedź... Zostawię ci, bankierze, mój adres tymczasowy, zanim się stale urządzę.
— Podyktuj proszę... — rzekł bankier.
— Edmund Béraud, w Paryżu, Hotel Indyjski, ulica Joubert’a.
Mortimer zapisywał adres, lecz nie on sam tylko. Gèrard jednocześnie kreślił go szybko na kawałku papieru, jaki następnie schował do kieszeni.
Béraud, wstawszy z krzesła, podał rękę bankierowi.
— No... żegnaj mi — wyrzekł.
— Dlaczego żegnaj... a nie dowidzenia?
— Ponieważ jestem przekonany, iż nie zobaczymy się już więcej.
— Kto wie? Wybieram się do Londynu z końcem roku, dla uregulowania niektórych spraw finansowych w mym biurze
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/25
Ta strona została skorygowana.