— No... teraz willa ta do mnie już należy... — wyszepnął zbrodniarz z tryumfem. — Nikt tu nie wejdzie bez mego zezwolenia. Ciało Edmunda Béraud spoczywać będzie pod trawą wyrosłą aż do dnia, w którym ja zechcę, aby śmierć jego stwierdzoną została i spadek po nim otworzono. Dzień ten nadejdzie.
Tu wyszedłszy z przepaści, nikczemnik zamknął na klucz drzwi willi i odchodzącym pociągiem udał się do Paryża. Potrzebował powietrza, ruchu i samotności.
Rozbierając w myśli ów główny punkt, który owładał całą jego istotą, to jest pochwycenie milionów zamordowanego, minął Joinville, lasek Winceński i przybył wreszcie do Saint-Mandé.
Tu uczuł głód gwałtowny.
Spojrzał na zegarek. Wskazywał on czwarta po południu.
— Do czarta! — wyszepnął — sądzę, iż czas pójść na śniadanie.
I spojrzawszy wokoło, dostrzegł naprzeciw restaurację, nad której drzwiami na tablicy wyryty był wielkiemi literami napis:
Właściciel zakładu posiadał ustaloną sławę, jako specyalista w urządzaniu uczt weselnych.
Desyignes wszedł tam.
— Co pan rozkaże... może podać obiad? — zapytał służący podchodząc.
— Aoh! no... — odrzekł mniemany anglik najczystszym brytańskim akcentem. — Nie obiad... śniadanie... Nic dziś jeszcze nie jadłem.
Posługujący wskazał obszerną salę, zastawioną stołami.
— Racz przejść tam, milordzie... — rzekł z poszanowaniem — i wybrać sobie ze spisu potrawy; podam natychmiast.