Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/260

Ta strona została skorygowana.

Widzisz pan, jest to człowiek z wielkiego świata... mój wuj.. obraca grubemi pieniędzmi. Mimo to dziś rano, gdyśmy do niego przybyli, dał nam kawę w filiżankach, jak gdyby tutki z papieru, szerokości naparstka... Kawy w nich było za dwa sous zaledwie. Taka to widać moda obecnie. Pan nam daj jednak duże stare filiżanki porcelanowe, w którychby się więcej mieściło. Zgoda więc na dwanaście franków. Jest wszystkich osób trzydzieści... Zatem trzydzieści pomnożone przez dwanaście, to uczyni trzysta sześćdziesiąt franków. Nie trzeba być koniecznie bankierem, jak mój wuj, aby to umieć zrachować. Dam panu zaliczenie.
— Prosiłbym o takowe... jest to w zwyczaju...
— Ile mam złożyć?
— Dwieście franków.
— Daj dwieście franków, przyszła żoneczko... Wszakże u ciebie są pieniądze...
— I zawsze one u mnie będą... — odpowiedziała, śmiejąc się, dziewczyna. — Przyrzekłeś mi to... nieprawdaż?
— Przyrzekłem... i dotrzymam. Cały mój tygodniowy zarobek oddawać ci będę. Z ukończeniem kawalerskiego życia nie zajrzę do żadnej winiarni... Poddaję się tobie bez zastrzeżeń. Zobaczysz, że będę się mógł ubiegać o nagrodę cnoty Montyon’a i stanę się jednym z najgorliwszych członków towarzystwa wstrzemięźliwości!
— Oto dwieście franków... — rzekła Wiktoryna, otwieraąc portmonetkę i dobywając z niej dziesięć luidorów, jakie położyła przed właścicielem zakładu.
— Na którą godzinę mam przygotować śniadanie? — zapytał tenże, chowając pieniądze i wydając resztę drobną monetą.
— Na wpół do drugiej... Obiad zaś na siódmą wieczorem.
— Będzie punktualnie.
— A usługa, panie, niech będzie elegancką i żwawą; to dużo blasku dodaje zebraniu.