Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/319

Ta strona została skorygowana.

— Cóż takiego?
— Przyjm moje zaproszenie na obiad do restauracyi... — Odmowa z twej strony mocnoby mnie zmartwiła. Wszakże wypada oblać naszą tranzakcyę kilkoma butelkami wina.
— Przyjmuję, kochany panie... najchętniej przyjmuję...
— Wdzięczny ci jestem... Poślę natychmiast do domu zawiadomienie, aby z obiadem na mnie nie czekano. Jedźmy do Brebant’a.
— Zgoda.
Ów obiad, obficie winem skropiony, przeciągnął się do jedenastej wieczorem.
Desvignes, odprowadziwszy swego towarzysza na Amsterdamską ulicę, wstąpił do kawiarni po odebranie pakietu, jaki tam rano pozostawił, a czując potrzebę ruchu i powietrza, udał się pieszo na bulwar Beaumarchais’go. Widzieliśmy, że przybył w chwili, gdy Scott tylko co odszedł.
Wszedłszy do swego mieszkania, rzucił się na łóżko, by zasnąć choć na parę godzin przed udaniem się rano na swe stanowisko w Saint-Mandé.
Nazajutrz wstał równo ze świtem, przywdziewając ubiór lokaja, którą to rolę, jak wiemy, odegrać miał na zaślubinach w Salonie rodzinnym.
Włożył tę samą perukę i faworyty, w jakich ukazał się już w biurze stręczeń. Garnitur wdział czarny z białym krawatem, a narzuciwszy na siebie stare palto, wyszedł z pawilonu.
Niebo było pogodnem zupełnie. Jasne słońce ukazywało się na horyzoncie, obiecując pyszną pogodę.
Wsiadłszy do fiakra, pojechał nim do rogatek, zkąd pieszo udał się do restauracyi.
Właściciel zakładu stał we drzwiach, oddychając świeżem powietrzem porannem. Z uśmiechem zadowolenia powitał przybywającego.
— Jesteś punktualnym, mój chłopcze... To lubię! — zawołał. — Powiedz mi, jak się nazywasz?