— Dezyderyusz.
— Pójdź więc, Dezyderyuszu, zaprowadzę cię do sali, w której urządzimy nakrycia na dzisiejszą ucztę weselną.
Desvignes, zrzuciwszy okrycie, szedł za pryncypałem.
Pozostawimy go tam, zajętego przygotowaniami do uczty weselnej Eugeniusza Loiseau z Wiktoryną, a połączymy się z temiż.
Od ósmej rano Wiktoryna przywdziała swą białą ślubną, toaletę, będąc gotową do wyjazdu, pomimo, iż w merostwie mieli się stawić dopiero na wpół do jedenastej.
Joanna Desourdy stała obok niej ze swą małą córeczką, z igłą w ręku, ona to sama bowiem szyła ślubną suknię swojej kuzynce. Obecnie poprawiała, układała na niej wszystko starannie, pragnąc, ażeby się to jaknajlepiej wydało.
Biedna kobieta miała łzy w oczach, serce jej żalem wzbierało.
— Gdyby Paweł Béraud wypełnił obowiązek, jaki mu honor i uczciwość nakazują — myślała — i jabym doznała takiej chwili szczęścia! Wyszłabym z kościoła zadowoloną, szanowaną i moje dziecię miałoby nadane sobie nazwisko... nazwisko swojego ojca.
Około dziewiątej powozy zaczęły zajeżdżać przed mieszkanie narzeczonej.
Ojciec Loriot, rzecz naturalna jechał na czele najpiękniejszem swem lando.
Misticot równo z brzaskiem dnia wpadł do Eugeniusza Loiseau. Dumny z zaproszenia na drużbę, pragnął się powiadomić od narzeczonego, co mu przez ciąg dnia robić wypadnie.
— Posłuchaj! — rzekł introligator. — Nie chcę, ażeby kto na moich zaślubinach miał wydać choćby jeden sous nawet. Bądź wszędzie na raz... Uprzedzaj życzenia zaproszonych go-