— Tak... — odrzekł chłopiec. — Natychmiast zajmę się tą pracą.
— Proszę pójść za mną.
Tu gospodarz wprowadził chłopca do wielkiej sali, gdzie stał stół nakryty.
Arnold Desvignes z serwetą pod lewem ramieniem, przybrany we frak i biały krawat, jak lokaj z pierwszorzędnej restauracyi, stał przy drzwiach, oczekując.
Zadrżał, spostrzegłszy Misticota, którego poznał za pierwszem spojrzeniem.
— Znów ten chłopiec!... — wyszepnął. — Szczęściem, iż zmieniłem się do niepoznania.
— Oto wytworny służący... — rzekł restaurator, wskazując na Arnolda; — oddaję go do pańskiej dyspozycyi. Pooznaczaj pan z nim miejsca dla każdego. Ja do kuchni pójść muszę.
— Dobrze.
— Służący ten nazywa się Dezyderyusz.
Tu odszedł, pozostawiwszy Misticota z Arnoldem.
— Jestem na pańskie rozkazy... — rzekł ten ostatni, rzuciwszy okiem w zwierciadło dla upewnienia się, czy w jego postaci coś zdradzićby go nie mogło.
— Ha! ha! — zaśmiał się głośno Misticot; — nie jesteś już bracie, niestety, młodym, jak widzę... mimo całego szyku, jaki sobie chcesz nadać... Zdradzają twój wiek siwiejące nieco faworyty. Czy umiesz pisać?
— Bardzo wprawnie.
— A zatem usiądź tu i pisz na kartkach nazwiska, jakie ci podyktuję... Spieszmy się... mało nam czasu pozostaje.
— Załatwimy to w ciągu trzech minut — odrzekł mniemany Dezyderyusz, maczając pióro w kałamarzu.
Misticot dyktował nazwiska. Arnold na kartkach je zapisywał.
— Ależ ty piszesz wytwornie! — zawołał chłopiec — właściwsze dla ciebie miejsce byłoby w biurze, niż przy talerzach w restauracyi.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/336
Ta strona została skorygowana.