Joanna przyzwala Linę ku sobie, spoglądając znacząco na Anielę. Lekki rumieniec zabarwił jej blade policzki. Zrozumiała, iż panna Verrière chce uskutecznić swój zamiar.
Córka bankiera weszła z Pawłem Béraud w pobliską aleję.
— Cóż sądzisz, kuzynie — zapytała — o małżeństwie Eugeniusza Loiseau?
— Jakto? — odparł nieco zmięszany; — nie rozumiem, w jakiem znaczeniu pytasz mnie o to, kuzynko?
— W nader prostem znaczeniu... Co myślisz o akcie uroczystym, jaki dziś z sobą zawarli?
— Cóżbym innego mógł sądzić, jak, że wypadło im to uczynić?
— Czyż to małżeństwo, nadające im obojgu stanowisko poważne, zasługujące na ogólny szacunek, nie przywiodło cię do jakich głębszych rozmyślań?
— Do rozmyślań... z jakiego względu?
— Ze względu na siebie samego, na Joannę i na małą waszą Linę?
— Nic nie rozumiem, łaskawa kuzynko, co chcesz powiedzieć... — odrzekł Béraud, rozumiejąc jednak w głębi doskonale, ku czemu zmierzały wyrazy panny Verrière.
Córka bankiera mówiła dalej:
— Niesłusznie, być może, kuzynie, mięszam się w to, co do mnie nie należy... i wykraczam nawet w pewnym względzie przeciw konwenansom towarzyskim. Mam jednak ważny powód na swoje usprawiedliwienie... Wiesz, ile kocham Joannę... tę tak łagodną, tak dobrą, tyle pracowitą istotę... Wiesz, jak zarówno kocham i małą Linę, której chrzestną matką zostaćbym pragnęła... Nieszczęściem, w obecnych okolicznościach było to dotąd niemożebnem, ty wiesz, kuzynie, dlaczego... Ten