— O drugiej nad ranem... wiem o tem. Słyszałam, jakeś powrócił... Obudziłam się... Sypiam tak mało.
— Przyczyną tego owo przeklęte wesele Eugeniusza Loiseau. Pojmujesz, mamo, iż nie wypadało mi odejść przed wszystkiemi. Powiedzianoby, iż czynię to z jakiejś dumy... pogardy dla zebranego tam towarzystwa. Trzeba się było zastosować do otoczenia.
— Tak... i na tem weselu piłeś szampana... likiery... — mówiła pani de Nervey.
— Jak wszyscy... trudno... wyróżniać się nie mogłem.
— A wiesz... iż doktorzy surowo ci tego zabronili...
— Eh! ci doktorzy... zwykle przesadzają w swej troskliwości o zdrowie pacyenta. Mają w tem cel, ażeby zwiększyć liczbę swych wizyt, a wraz z niemi i honorarya.
— Wiesz jednak, iż twój organizm jest nader wątłym... należy się pielęgnować...
— Mylisz się, mamo... czuję się tak zdrowym, silnym, jak...
Nie mógł dokończyć rozpoczętego zdania. Gwałtowny kaszel, porwawszy go nagle, mówić mu nie pozwolił przez kilka minut.
Pani de Nervey patrzyła na syna z boleścią, oczy jej napełniły się łzami.
— Biedny chłopiec... — myślała — łudzi się co do stanu swego zdrowia... on jest mocno chorym!
Gdy Jerzy uspokoił się po ominięciu kaszlu, zapytała:
— Dużo było osób na tych zaślubinach?
— Cała rodzina; prócz tego koledzy i przyjaciele młodej pary.
— Juliusz Verrière był także?