Verrière upadł na krzesło bezwładnie. Oblicze jego pokryła trupia bladość, zmienione rysy twarzy dawały mu pozór konającego. Po kilku miutach zupełnego obezwładnienia podniósł się, szepcąc przerywanym głosem:
— Cóżem ci, panie, uczynił, że pragniesz mej zguby?
— Kto panu mówił, że ja jej pragnę, rzekł Desvignes.
— Twoje zachowanie się... twe słowa... przedstawienie tego czeku... który wiedziałeś, że dziś zapłaconym być nie może...
— Ja chciałem pana tylko przekonać, że tak obecna twa egzystencya, jako i całe twe położenie nie są dla mnie tajemnicą, i że tym sposobem zostajesz w najściślejszej odemnie zależności.
— Jakiż masz pan cel w przekonywaniu mnie o tem?
— Cel nader ważny... potrzebuję z pańskiej strony absolutnego, bezwzględnego posłuszeństwa.
— Słyszę... lecz nic dotąd jeszcze nie rozumiem.
— Zaraz pan pojmiesz, zrozumiesz. Usiądź pan, proszę, panie Verrière. Mam panu pewną historyę do opowiedzenia. Nie obawiaj się... nie potrwa to długo... Wiele ci czasu nie zabierze.
Bankier z osłupieniem i wzrastającą obawą patrzył w tego nieznajomego, który go w tak dziwny sposób skrępował, a ukazawszy mu jasno, iż mógł go zgubić, chciał mu przyjść następnie z pomocą.
Drżący, pognębiony, pod wpływem woli tego człowieka upadł na krzesło.
— Przyjdź pan do przytomności... — rzekł Arnold, siadając obok niego; — będziesz bowiem potrzebował całego spokoju, całej bystrości umysłu, aby rozważyć to, co ci powiem. Jestżeś w stanie wysłuchać mnie teraz?
— Tak... — odparł Verrière, raczej skinieniem, niż głosem, zapytując jednocześnie sam siebie: — Kto jest ten człowiek... czego on chce odemnie?
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/427
Ta strona została skorygowana.