Desvignes spojrzał na zegarek: wskazywał on trzy kwadranse na szóstą.
— Możemy jechać, jeżeli zechcesz — rzekł bankier. — Mój powóz czeka przed domen; od pół godziny. Czy masz jaki projekt na wieczór dzisiejszy?
— Nie mam żadnego.
— To dobrze.
— Dlaczego?
— Ponieważ zatrzymamy cię na obiedzie. Uprzedziłem Anielę, że gościa mieć będziemy.
— Z całą przyjemnością przyjmuję to zaproszenie.
Tu Verrière wyszedł ze swym wspólnikiem i wsiadłszy do powozu, odjechali.
Przez całą drogę, obaj pogrążeni w dumaniu całkiem odmiennej natury, głębokie zachowywali milczenie.
Desvignes myślał o Anieli, ku której, jak wiemy, pociągała go jeśli nie miłość, ponieważ wzniosłego tego uczucia profanować nie chcemy, to gorąca, pochłaniająca namiętność.
Verrière zapytywał w myślach sam siebie, kim mogła być ta dziwna osobistość, inteligentna, z wyższą światową ogładą, rozsypująca banknoty pełnemi rękoma, prawdziwy dżentelmen pod każdym względem, który stał się zbrodniarzem?
Ten nowy jego wspólnik i wybawiciel napawał go wstrętem i trwogą.
Tegoż dnia w południe Aniela dowiedziała się od ojca, że będą mieli gościa na wieczerzy.
Rzecz podobna często się zdarzała: wydawszy przeto służbie stosowne polecenia, panna Verrière ubrała się, oczekując na ojcowskie przybycie wraz z zaproszonym. Znajdowała