ne tym podobne bzdurstwa klerykalne gotowa przetrwonić cało pół miliona, jakie u mnie złożyła. Mimo, żem jej nie wydał pokwitowania, odmówić przecież nie mogę jej żądaniu. Trzeba będzie, jak widzę, wszystko wypłacić do ostatniego sous, a liczyliśmy z Arnoldem, że te pieniądze w naszym banku pozostaną, uważając je naprzód za własne!
I w nader złym humorze bankier zabrał się do pracy.
Lecz wróćmy do Misticota.
Chłopiec ten, jak wiemy, miał załatwić zlecenie, dane mu przez Loriota do jednego z wynajmujących powozy na ulicy Sekwany.
Dnia tegoż po południu, zaniósłszy do mieszkania swoje pudełko z medalikami, zjadł skromny obiad i udał się na ulicę des Moines, gdzie właściciel fiakra nr. 13-ty na niego oczekiwał.
Zastał Loriota przy stole.
— Jadłeś, chłopcze, obiad? — zapytał stary woźnica.
— Jadłem, ojcze Loriot.
— To źle... Myślałem, że zjemy go razem... Możesz jednak mimo to napić się zemną. Naleję ci kieliszek starego burgunda. Jest to jedyny zbytek, na jaki sobie pozwalam. Pij!... dobrze ci to zrobi. A załatwiłeś moje polecenie?
— Jaknajlepiej. Twój, ojcze, kolega, przyśle ci jutro rano dwa kompletne zaprzęgi, za cenę, jaką mu ofiarowałeś.
— To dobrze... Pijmy!
Trącili się kieliszkami.
— Otóż za załatwienie mego interesu — począł stary Loriot — ja mam nawzajem dla ciebie dane mi polecenie.
— Dla mnie?
— Tak... i to ze strony młodej damy...
Misticot przypomniał sobie o tem, co mu mówiła odźwierna.
— Mówisz, ojcze, o zakonnicy?
— Tak... właśnie. Lecz zkąd wiesz o tem?
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/511
Ta strona została skorygowana.