Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/519

Ta strona została skorygowana.

Desvignes, powściągnąwszy chęć, jaka opanowała go ażeby rzucić się na przeciwnika i zdusić go w jednej chwili, podniósł rękę do twarzy i chwycił dłoń porucznika, ścisnąwszy ją jak w kleszczach żelaznych.
Kilku przechodniów zatrzymało się, tworząc kółko przy, prowadzących zwadę.
— Uważam wymierzony mi przez pana policzek za otrzymany... — rzekł Arnold głucho. — Jutro... zabiję cię!... Gdzie moi świadkowie mają się spotkać z twoimi?
— Jutro, o dziesiątej rano... w Vincennes... w kawiarni oficerów.
— Będę tam.
— Spodziewam się...
I rozepchnąwszy osoby, stojące na chodniku, Vandame oddalił się śpieszno.
W chwili tej Arnold uczuł położoną rękę na swojem ramieniu, ozwał się głos jakiś:
— Zdaje mi się, że pana poznaję, panie Desvignes... Jakto... pan masz oznaczony pojedynek?
Mówiący był to ów Berthier, przedsiębiorca, od którego Arnold kupił dom przy ulicy Tivoli.
— Pan byłeś tu... — zapytał — widziałeś wszystko... słyszałeś?
— Tak.
— A zatem, kochany panie Berthier, pan nie odmówisz mi pewnej przysługi...
— Uczynię wszystko z przyjemnością... O cóż chodzi?
— Zechciej mi pan służyć za świadka.
— Dobrze... robienie szpadą to rzecz dobrze mi znana. Zanim zostałem budowniczym, otrzymawszy spadek po moim stryju, byłem pułkowym dostawcą broni, poprowadzę zatem pańską sprawę po wojskowemu. Mam jednego z przyjaciół, który, jeżeli zechcesz, służyć ci może za drugiego świadka.
— Z wdzięcznością przyjmuję.
— Powód sprzeczki?