Stary gałganiarz, Piotr Béraud, nie tracił czasu daremnie.
Poświęciwszy większą część nocy zwykłej swej pracy, to jest przeszukiwaniu w kupach śmieci, wrócił do Willi Gałganiarzów w Saint-Quen, gdzie zjadł śniadanie, składające się z kawałka chleba z wędzonką, i popił kieliszkiem wódki.
Następnie, wszedłszy do swojej stancyjki, przywdział świąteczne ubranie, jakie miał na zaślubinach Eugeniusza Loiseau.
— No... teraz, mój stary — rzekł do siebie, w drogę... odważnie!
I przeszedł willę przed patrzącymi nań ze zdumieniem współtowarzyszami. Napotkany omnibus powiózł go do pałacu Sprawiedliwości.
Piotr Béraud, jak wiemy, był pewnego rodzaju filozofem, coś nakształt Tomasza Vireloque.
Tak dla potężnych, jako i możnych tego świata, nie czuł zawiści, ni uwielbienia, lecz i nie lękał się ich zarówno.
— Będę rozmawiał, z kim się zdarzy, nie mięszając się wcale... — myślał, jadąc; — człowiek uczciwy obawiać się nie powinien.
— Proszę mi wskazać, gdzie jest gabinet prokuratora rzeczypospolitej? — zapytał w bramie odźwiernego.
— Wejdź pan na schody... woźny tam pana doprowadzi.
W rzeczy samej, wspomniony sługa biurowy wskazał mu drogę, jaką pójść należało. Udawszy się nią, wszedł do obszernej izby, okolonej ławkami, na których siedziało kilkadziesiąt osób, w milczeniu oczekując na posłuchanie u prokuratora.
W głębi tej izby, pod oknem, znajdowało się biurko, przy którem siedział urzędnik, zajęty pisaniem.
Béraud podszedł ku niemu z kapeluszem w ręku.
Urzędnik odwrócił głowę, zapytując spojrzeniem:
— Czego żądasz?
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/545
Ta strona została skorygowana.