Upłynęła chwila, która zdała się być nieskończonością dla widzów tej sceny.
— Strzelaj że pan... lecz strzelaj! — wołali razem czterej świadkowie.
Zamiast nacisnąć kurek, Desvignes wyżej broń podniósł.
— Co pan robisz?... — zawołał Vandame. — Masz prawo mnie zabić... ale mnie nie dręczyć... Zabij mnie natychmiast, ponieważ masz moje życie w swem ręku.
— Pańskie życie jest w mojem ręku... to prawda... — odrzekł Desvignes. — Świadkowie stwierdzić to mogą. Nie strzelę jednak... ponieważ nie chcę cię zabić, na teraz przynajmniej.
— Nie przyjmę od ciebie żadnej łaski!... — zawołał gwałwnie Vandame.
— Nie chodzi tu o łaskę, jakiej nie mam zamiaru panu ofiarować, ale o odroczenie sprawy, jakie przyjąć pan musisz!
Jakie odroczenie... co to znaczy? — zawołał Vandame zdumiony.
— Rzecz bardzo prosta... — odparł nikczemnik. — Twoje życie do mnie należy, wszak sam to powiedziałeś przed chwilą. Podoba mi się nie odbierać ci go dziś... lecz w dniu, w którym go zażądam, oddać je musisz, jeżeli jesteś człowiekiem honoru!
— Ależ to haniebne... to bezrozumne! — zawołał porucznik. — Nie chcę zawdzięczać panu ani jednej minuty mojego życia... Zabij mnie natychmiast!
Desvignes, wyjmując zwolna nabój z pistoletu, odrzekł spokojnie, jak gdyby chodziło o rzecz najzwyklejszą w świecie.
— Zabiję cię w dniu i godzinie, w której mi się podoba... Jestem twym wierzycielem... Zażądam według mej woli wypłaty należytości.