Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/572

Ta strona została skorygowana.

— Zdrów... i cały! Oddycham! — wyszepnął, pośpieszając drzwi otworzyć.
— Otóż jestem... — zawołał Desvignes, zawsze zimny i obojętny, ukazując się w progu.
— Jakżem szczęśliwy, że cię widzę! — odrzekł Verrière, ściskając mu rękę. — Dlaczego jednak wbrew uczynionej obietnicy, dręczyłeś mnie tak przez dzień cały? Depesza wszakże szybko nadchodzi?
— Stacya, na której wysiedliśmy, nie przyjmuje telegramów... oto moje usprawiedliwienie.
— Jest ono dostatecznem... A teraz mów mi o Emilu Vandame... Czy poległ?
— Nie.
— Zatem raniony niebezpiecznie?
— I to nie...
— Jakto... nie odbył się więc pojedynek... Mój siostrzeniec nie stanął? przysłał usprawiedliwienie.
— Nie było żadnych uspradliwień... Biliśmy się...
— Czy podobna... zatem chybiłeś?
— Trzymałem go bezbronnego na końcu lufy mego pistoletu, nie śpiesząc z wystrzałem.
Verrière cofnął się osłupiąły.
— Nie śpieszyłeś z wystrzałem? — powtórzył — gdy dość było jednego naciśnięcia kurka, ażeby uwolnić nas obu od osobistości podwójnie dla nas niedogodnej, jako rozkochanego w mej córce i jako spadkobiercę Edmunda Béraud.
— Sądzę, iż powiedziałem ci już o moich zamiarach w tym względzie.
— Bezwątpienia... lecz teraz zmieniły się okoliczności. Jest to czystem szaleństwem z twej strony!... Od niego pochodziło wyzwanie... Dlaczego więc go oszczędzać i żyć mu pozwalać?
— Nie obawiaj się... Jeżeli pozostawiłem mu życie, zabiłem go moralnie. W obecnej chwili Vandame już prawie nie żyje. Pozostaje mu tylko iść szukać śmierci w Tonkinie, jak