wystrzeli. Pierwsza kula, jaką wymierzył w serce, zrządziła, mu tylko ranę. Nieszczęśliwy miał jeszcze siłę nabić rewolwer i powtórnie w skroń sobie wystrzelić. Tym razem nie został już ocalonym.
Spadek Edmunda Béraud liczył mniej o jednego sukcesora.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dnia następnego po swej bytności W ministeryum wojny Vandame wezwany został do swego pułkownika.
— Mój poruczniku — rzekł tenże, podając mu rękę — mam złą wiadomość dla ciebie.
— Złą wiadomość? — powtórzył Vandame, udając zdziwienie, ponieważ przewidywał, o co chodzi.
— Tak... złą wiadomość, która głęboko mnie smuci, jak i ciebie zapewne... rozkaz twojego wyjazdu.
— Wysyłają mnie zatem, pułkowniku?
— Do Tonkinu.
Vandame spuścił oczy, ażeby ukryć błyszczącą w nich radość.
— Musisz jutro odjechać... — mówił pułkownik dalej; — stanąć pojutrze w Tulonie i wylądować w ciągu dni czterech.
— Jestem gotów, pułkowniku.
— Nie sprawia ci więc przykrości ów rozkaz?
— Żołnierz winien być na wszystko przygotowanym... nie dziwić się nigdy, nie wzruszać niczem, a być posłusznym, nie badając.
— Ależ twój wyjazd przerwie ci twoje prace wynalazcze, na które sam nawet zwracałem uwagę ministra...
— Co począć, pułkowniku, skoro tak być musi.
— Ja radbym zatrzymać cię tutaj...
— To niepodobna!