Aniela żyła obecnie życiem automatu.
Służącym, jacy przychodzili po otrzymanie rozkazów do jej pokojów, wydawała je machinalnie, jak gdyby ze zwyczaju, z nawyknienia.
Nie opuszczała swego gabinetu, jak tylko, ażeby być obecną przy obiedzie, od czego uwolnić się nie mogła i na co jej ojciec byłby nie zezwolił.
W pałacu zauważono niepokojącą zmianę, zaszłą w usposobieniu córki bankiera, a gdy ją powszechnie kochano dla jej dobroci, łagodności i szlachetności charakteru, żałowano jej, oskarżając pocichu o całe to nieszczęście Arnolda Desvignes.
Dziewczę, znalazłszy się wobec ojca, siedziało milczące, zlodowaciałe; bankier przeciwnie, wydawał się być bardziej wesołym niż kiedy.
— Wszystko to przeminie... — myślał, zacierając ręce. — Moja córka nie może się na razie oswoić z obecnem swem położeniem, lecz zczasem nawyknie do tego, a ja będę miał zięcia, jakiego właśnie pragnąłem. Jakiż to człowiek! co za głowa! Za jednem poruszeniem ręki uwolnił mnie od La Fougèra. W ten sposób pozbędziemy się i innych współsukcesorów. Ten człowiek posiada nadludzki potęgę!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Uderzyła szósta wieczorem, gdy Verrière wysiadał z powozu przed pałacem wraz z Arnoldem Desvigues. W tej właśnie chwili odźwierny, wyszedłszy ze swego mieszkania, przechodził przez dziedziniec.
— Dwa listy, panie, przyniósł posłaniec w tej chwili — rzekł, przystępując do bankiera. — Chciałem je właśnie oddać kamerdynerowi.
Verrière, odebrawszy je, rzucił okiem na adres.
— Patrz... patrz! — zawołał — list od Vandama.