Spostrzegłszy obie kobiety szybko biegnące, wyszedł ze swego ukrycia i począł iść za nimi, przesuwając się chyłkiem pod ścianami nomów.
Ubiegłszy tak kilkadziesiąt kroków, zszedł z trotoaru, a przeciąwszy wpoprzek ulicę, wszedł na chodnik po prawej stronie i przyśpieszył kroku, ażeby przybyć na stacyę powozów przed przybyciem zakonnicy z panną Verrière.
Na placu znajdowały się cztery fiakry.
— Zawieziesz nas do Vincennes... — rzekła Aniela, zbliżając się do jednego z woźniców — na ulicę, przytykającą do fortu.
Przestraszony długością, kursu, woźnica chciał targować się o zapłatę.
— Otrzymasz pięćdziesiąt franków... przerwała mu panna Verrière — ale jedź co koń wyskoczy!
Argument ten pokonał skrupuły dorożkarza.
— Siadajcie panie. — odrzekł — popędzimy jak wicher!
Tu zamknął drzwiczki po wejściu do powozu obu kobiet, wskoczył na swoje siedzenie i trzasnął z bicza.
Powóz potoczył się z szybkością strzały.
Mężczyzna, którego widzieliśmy idącego po za Anielą i siostrą Maryą, a następnie wyprzedzającego ich na stacyę, posłyszał wyrazy, wymówione przez córkę bankiera.
Wpobliżu niego stał drugi fiakr, próżny.
— Słuchaj! — rzekł do woźnicy — dostaniesz odemnie sto franków, jeżeli przyjedziesz do Vincennes, na ulicę Fortu, o pięć minut prędzej przed przybyciem swego kolegi, który odjechał z tymi kobietami.
— Zgoda! Sto franków schowam dla siebie... — odparł zapytany. — Mój kolega ma wprawdzie młodego konia, a ja