Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/65

Ta strona została skorygowana.

— Co pan chcesz?
Odwiedzić stary Londyn — odrzekł Desvignes po angielsku.
Słowa te były widocznie hasłem umówionem, ponieważ zaraz po ich wygłoszeniu, gruba jejmość cofnęła się, zostawiając wolne przejście przybyłemu, który wszedł do izby, służącej w dzień za mleczarnię.
Mała lampka oświecała tę izbę.
— Dużo dziś macie gości? — zapytał Arnold.
— Yes, Master... — odpowiedziała angielka — pan wiesz drogę? — dodała.
— Wiem.
— Nie potrzebuję więc pana prowadzić. Zostanę, oczekując na gości.
Desvignes, postąpiwszy w głąb izby, otworzył dwoje drzwi, jedne widoczne, drugie przysłonięte kobiercem i wszedł do wielkiej sali sklepowej, służącej niegdyś za kawiarnię, oświetlonej gazem.
Owa piwnica, był to palace-Gin czyli piekło jak nazywają w Londynie.
Gwar pomięszanych głosów uderzył słuch przybyłego a wszystkie te głosy miały obce akcenta, bądź to angielskie bądź irlandzkie, lub amerykańskie. Francuzi znajdowali się tu widocznie w małej liczbie.
Zrazu, były sekretarz Mortimera, rozeznać nic nie był w stanie. Cierpki dym złego tytoniu rozciągał się jak mgła przed jego oczyma, szczypiąc mu powieki, a woń przykra palonej wódki, dżinu, piwa i wina dusiła go do kaszlu pobudzając.
Zwolna wzrok jego przebijać mgłę zaczął i rozeznawał jak po za gazą wnętrze tawerny.
Była to nora ponura, jedna z owych najwstrętniejszych szynkowni starego Londynu, przeniesiona do Paryża.
Ciężkie czworograniaste słupy podtrzymywały sklepienie, tworząc wgłębienia, w których znajdowały się stoliki i ławki drewniane, nasiąkłe tłustością, od dymu zczerniałe.