— Zaczekaj!... może to i myśl dobra... w rzeczy samej! Są to poczciwe dzieci... Loiseau jest dość zamożnym. Wiem, że ma odłożonych kilka biletów stofrankowych... Mógłby mi coś z nich pożyczyć, a upłacałbym mu po sto sous tygodniowo. Pójdę zobaczyć się z Eugeniuszem.
— Loiseau nic panu, nie pożyczy — ozwał się siedzący obok mężczyzna w długim łatanym paltocie, mieszając się do rozmowy.
Gałganiarz wraz z wdową Ferron spojrzeli nań ciekawie.
— Pan go znasz? — zawołał Piotr Béraud.
— Wszak pan mówisz o Eugeniuszu Loiseau, który się ożenił przed sześcioma tygodniami? — odparł nieznajomy.
— Tak... o nim. Jest to mój siostrzeniec.
— Powtarzam więc, iż on panu nic nie pożyczy...
— Dlaczego?
— Ponieważ ciągle wyprawia wesela od dnia swoich zaślubin. Pracuje zaledwie dwa dni w tygodniu i gdyby jego żona nie była pracowitą, wytrwałą robotnicą, nie mieliby w domu kawałka chleba.
— Co pan powiadasz?
— Mówię prawdę.
— I ów próżniak... ten nicpoń, unieszczęśliwił Wiktorynę?
— Ma się rozumieć... Uczynił ją najnieszczęśliwszą z kobiet.
— A łotr... rozbójnik!... zduszę go... sponiewieram!
— Zły sposób zachęty, ażeby wrócił do warsztatu.
— No! ja w każdym razie z nim się zobaczę i powiem mu słów parę... Musi się ustatkować... musi się poprawić.
— Dobrzeby to było tak dla jego żony, jak i dla niego.
— Lecz zkąd pan go znasz?
— Mieszkam w tym samym okręgu... i upewniam pana, iż on ci nie pożyczy. Choćby chciał nawet, nie mógłby tego uczynić.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/651
Ta strona została skorygowana.