Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/655

Ta strona została skorygowana.

— Dobrze... dobrze! Pójdę zobaczyć się z tym błaznem, natrzęsnę mu uszu... i to nie później, jak pojutrze, a ztamtąd do ciebie przyjdę. Do widzenia, panie Cordier... do widzenia! Dziękuję ci całem sercem, dziękuję!
Oba uścisnęli się za ręce i mieszkaniec z ulicy de Geindre wyszedł z szynku.
Wdowa Ferron, kompletnie pijana, siedziała, nie mówiąc słowa. Gałganiarz wstrząsnął nią za ramiona.
— Dalej, matko! — zawołał — wstawaj na nogi!
— Tak... tak... — mruknęła: — trzeba sprzedawać warzywo... a potem coś sobie ugotować.
I wołać głośno zaczęła, chwiejąc się i zataczając:
— Kapusta! marchew! rzepa! piękna cebula!...
Obecni wybuchnęli śmiechem.
Piotr wyprowadził ją, lecz tak się zataczała, iż z trudem dowlec ją zdołał do bramy, gdzie zostawiła swój wózek.
Tam, z wielkiem z dziwieniem gałganiarza, upadła weń i rozciągnąwszy się na warzywie, chrapać w najlepsze poczęła.
— Ha! to się uczęstowała... — rzekła ze śmiechem odźwierna — dobrzebyś pan uczynił, zawiózłszy ją do mieszkania.
— Trzeba ją zawieźć... nie ma rady — rzekł Piotr; — zostawić jej tu niepodobna. Otóż warzywo, do czarta, ciężkie do ciągnięcia!
I ułożywszy wiązki marchwi w rodzaju poduszki pod głową wdowy Ferron, nakrył ją płótnem, jakie było rozciągniętem na wózku, i wypchnął takowy na ulicę, śród wybuchów śmiechu przechodniów.
Piotr sam śmiał się aż do łez.
Szczęściem, z ulicy Kellera na ulicę des Boulets odległość była niewielką i gałganiarz wkrótce przewiózł swą krewnę.
— Ha! ha! przywozisz nam pan wdowę Ferron... — zaśmiała się odźwierna. — Zdarza się jej to zwykle trzy razy na tydzień.