W około stolików poruszał się tłum dziwny, jakiego zebrać razem trudno byłoby gdzieindziej.
Stangreci w długich liberyjnych surdutach, obok handlarzy koni z okolic Paryża, odznaczających się długiemi błękitnemi bluzami i trójkątnemi czapkami; dalej woźnice od utrzymujących wynajem powozów i sami tychże zakładów właściciele, wyróżniający się przyzwoitem swem zachowaniem, starannym ubiorem, pośród którego na białym krawacie widniała u niejednego z nich szpilka pozłacana, przedstawiająca podkowę, albo łeb koński.
Przy innych stołach siedzieli, lokaje i stangreci bez miejsca, klowni cyrkowi, chudzi, wynędzniali z tak wybladlemi twarzami, jak tradycyonalna mąka na ich obliczach; wszystko to brudne, obdarte, widocznie jednak nie o pustych kieszeniach, gdyż pili bez przestanku i grali w karty i kości zapamiętale.
Bardzo mało francuzów znajdowało się wśród tego tłumu, który mimo, że wstrętny z pozoru, nie składał się wyłącznie z rabusiów, ale po większej części ze służby anglików, zamieszkałych w okolicy Pól Elizejskich i przedmieścia św. Honoryusza.
Woźnice, stajenni i groom’y, przychodzili do domu pod czerwonym numerem, prowadzeni tu wspomnieniami własnego kraju, ażeby się pokrzepić swym ulubionym napojem, jaki najczęściej do pijaństwa prowadzi.
Inni należeli do rasy łotrów wszelkiej narodowości.
Spadkobiercy w prostej linii Jack’a Sheppard’a, złodzieje z powołania, mordercy ze sposobności, przybyli do Francyi w podwójnym celu, raz, aby tu korzyść osiągnąć ze swych zdolności, a powtóre, aby uniknąć stryczka, jaki ich w rodzinnym kraju niechybnie oczekiwał.
Z prawej strony, w pobliżu wejścia, stał wielki bufet, napełniony butelkami z wódką, dżinem, porterem, winem i piwem, oraz różnego rodzaju przekąskami: można tu było albowiem tak dobrze jeść i pić, jak i grać w karty.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/66
Ta strona została skorygowana.