Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/664

Ta strona została skorygowana.

Zaledwie je jednak otworzyła, cofnęła się z okrzykiem Béraud ukazał się w progu. Daremnie chciała przed nim drzwi zamknąć; stał już na środku podoju.
— Cóż to znaczy, kuzynko? — pytał, zamykając drzwi za sobą. — Moja obecność przestrasza cię do tego stopnia... Dlaczego? Nie pochlebia mi to bynajmniej.
Wiktoryna ochłonęła już z pierwszego pomięszania.
— Co pan chcesz? — zapytała obojętnie. — Męża nie ma w domu.
— Wiem dobrze, że go tu nie ma, rozszedłem się z nim — rzekł Béraud. — Obiaduje on w mieście i mam nadzieję, że tym razem przynajmniej nie oskarżysz mnie, iż go bałamucę.
— Oskarżałam cię i oskarżać nie przestanę, żeś wniósł nieszczęście pod nasze domostwo. Sądzisz-że, iż zapomniałam, co zaszło pomiędzy nami w dniu moich zaślubia, w lasku Vincennes? Sądzisz, iż nie pamiętam gróźb twoich? Tak... ty groźby te wprowadzasz w wykonanie. Ty to odciągnąłeś Eugeniusza od warsztatu, od pracy. Wprowadziłeś go w brudne nory, do których przedtem nie uczęszał, gdzie spotyka łotrów, próżniaków, jakich naśladuje. O! tyś mi wyrządził wiele złego i nie pojmuję jak śmiesz, jak masz odwagę stawać tu jeszcze przedemną!
— Mam odwagę... ponieważ cię kocham... — wyszepnął zcicha.
— Ach! milcz!... nie wymawiaj tego wyrazu... profanujesz go!...
— Kocham cię! — powtórzył głośniej Béraud.
— Kłamiesz! — zawołała Wiktoryna. — Człowiek prawdziwie kochający pragnie jedynie szczęścia kobiety ukochanej. Taki ponosi wszelkie ofiary... Umie nawet nakazać milczenie swojemu sercu: Gdybyś prawdziwie mnie kochał, uszanowałbyś we mnie uczciwą kobietę, jaką jestem, jaką chcę zostać; tymczasem nietylko nie masz dla mnie szacunku, ale mi ubliżasz, ponieważ wiedząc, że nie mogę być twoją, prześladujesz