widzę... — wołał Loiseau, zajadając, a nade wszystko pijąc za sześciu. Jedna rzecz mnie tylko niepokoi...
— Cóż takiego?
— Że daleko drożej będzie cię to kosztowało, niż po dziesięć franków od osoby.
— Co cię to obchodzi? przegrałem, fundować więc powinienem. Jedzmy swobodnie... Mój spadek pozostał mi jeszcze w zapasie, nie masz się o co troszczyć... Bądź spokojnym!
— Cóż jednak po obiedzie robić będziemy? — zapytał Loiseau.
— Po obiedzie, wieczorem, idźmy do teatru.
— Myśl doskonała... lecz pod warunkiem, że ja zapłacę za miejsca w orkiestrze.
— Zgoda! wszakże wzamian ja znów funduję kolącyę u Barrata, skoro wyjdziemy z teatru.
— Nie... nie! żadnych kolacyj! — zawołał Eugeniusz — zbyt późno wróciłbym do domu.
— To i cóż... o co ci chodzi?
— Dość już jest pewnie zagniewaną moja małżonka.
— Boisz się więc swej żony? — odrzekł nieznajomy z ironią.
Loiseau rzucił się gniewnie.
— Co... ja się jej boję? — zawołał, uderzając w stół pięścią. — To dobre... Bać się kobiety... nie żartuj ze mnie... Otóż pójdę z tobą na kolacyę, by cię przekonać, czy się jej boję... Bać się jednej baby... tegoby jeszcze brakowało... Czylim się na to ożenił, ażeby być niewolnikiem? Ha! ha! ha! a prawa silniejszego... prawa mężczyzny... Gdzież one są, te prawa?
— Zresztą, nie opóźnimy się zbytecznie — odparł jego towarzysz. — Dobra zupa, tuzin ostryg, parę kawałków pasztetu, butelka Chablisu i kieliszek absyntu, to w ciągu kwandransa da się uprzątnąć. Będziesz u siebie w domu przed drugą po północy.
— To dobrze, bo jutro muszę wstać rano, by pójść do tego przeklętego warsztatu. Mają tam pilną robotę, a zarzą-
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/668
Ta strona została skorygowana.