Ów dany przezeń adres wystarcza czytelnikom, na poznanie w owem indywiduum jednego ze wspólników Arnolda Desvignes.
W rzeczy samej ów człowiek, który się nam ukazał w szynku przy ulicy Kellera, ów dobroczyńca starego Piotra Béraud gałganiarza i osobistość w aksamitnym garniturze i granatowej czapce, usiłująca upoić Eugeniusza Loiseau, był Wiliam Scott, były klown z cyrku Fernando.
Po daremnem wyczekiwaniu do godziny trzeciej zrana Wiktoryna, wstrząsana dreszczem, palona gorączką niepokoju, rzuciła się na łóżko. Zasnąć jednakże niepodobna jej było.
W stanie tak gwałtownego wstrząśnienia w jakim się jej mózg znajdował, sen nie przychodził.
Do obecnej chwili Loiseau jeśli się spóźnił, to wszakże nigdy jeszcze nocy nie przepędził za domem. Gdzież więc dziś nocował? Co się z nim stało?
Zazdrość poczęła szarpać serce młodej kobiety, różne jej myśli nasuwając.
Brzask dzienny ukazał się nareszcie.
Wiktoryna rzuciwszy się na łóżko w ubraniu, wyskoczyła szybko, biegnąc ku oknu.
Paryż był milczącym i cichym o tej porze; ulice puste prawie zupełnie. Prócz stróżów, zamiatających przed domami, nie było widać nikogo. Zwolna bramy kamienic jedne po drugich otwierać się zaczęły, podnoszono w sklepach okiennice, miasto ożywać poczęło.
— A jeżeli ja go mylnie oskarżam? — pomyślała Wiktoryna, niezastanowiwszy się nieprawdopodobieństwem takiego przypuszczenia; jeżeli on noc spędził przy pracy? I nowa ta myśl jakkolwiek bezrozumna, uspokoiło ją nieco.