— Tak.
— Odjechał już dawno zapłaciwszy rachunek, a przed odejściem polecił mi obudzić pana w oznaczonym czasie, co właśnie uczyniłem.
— Która godzina? — pytał Loiseau.
— Pięć minut po ósmej.
Introligator wzdrygnął się niespokojnie.
— Warsztat — wyszepnął.
— Ha!ha! ha! warsztat... — zawołał, śmiejąc się chłopiec. — Już to na pewno pan dziś nie pójdziesz do niego. Lepiej powróć do domu i śpij do wieczora.
— Po domu... — powtórzył Loiseau, przypomniawszy sobie o Wiktorynie... — łatwo to mówić... do domu... Czeka mnie tam scena nie łada!.. Oj! te kobiety... kobiety!
— Ha! i cóż począć... wracaj pan i staraj się ją uspokoić.. Może sprowadzić fiakra?
— Nie... wolę iść pieszo, orzeźwi mnie powietrze.
Tu podszedł ku drzwiom, chwiejąc się i zataczając.
Posługujący musiał go sprowadzić ze schodów, przez dolną izbę, aż na ulicę.
Wokoło Halles ruch bywa wielki, kręci się mnóstwo przechodniów, szczególniej w godzinach rannych.
Gwar różnorodny pomięszanych głosów sprawiał przykre wrażenie na Eugeniuszu Loiseau, wbiegając mu przez uszy do mózgu.
Idąc z pośpiechem, o ile mu na to pozwalały jego chwiejące się nogi, wkrótce dosięgnął bulwaru, gdzie zmuszony był usiąść na ławce. Wszystko wirowało w około niego: domy, powozy i ludzie.
— Muszę jednak koniecznie pójść do warsztatu... — wyszepnął. — Zobaczę się z zarządzającym... zmyślę przed nim jaką bajkę.
I wytężywszy całą potęgę swej woli, wstał i szedł, aż przybył na plac Panteonu.
Drzwu od warsztatów były dawno zamknięte. Zadzwonił.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/682
Ta strona została skorygowana.