Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/698

Ta strona została skorygowana.

— Co począć? — szepnęła; — co czynić aby go nawrócić ku sobie i dziecku? Aby mnie i moją córkę kochał jak niegdyś? Ach gdybym wiedziała... gdybym przekonać się mogła o prawdzie!.. I przez kilka chwil biedna kobieta siedziała w zamyśleniu.
Wyrwał ją z jej smutnej zadumy głos wołającej Liny.
— Mamo! ja nie śpię... ja chcę wstać... przyjdź do mnie...
Joanna pobiegła do dziewczynki, a wziąwszy ją na ręce przytuliła do serca, okrywając pocałunkami.
— Ty płaczesz mamo... — wołało dziecię, spostrzegłszy łzy, błyszczące na matki powiekach.
— Nie... nie... mój skarbie, ja już nie płacze... — odparła Joanna, ocierając oczy.
— Ojciec już wyszedł?
— Tak... wyszedł. Spieszył się bardzo, miał wiele interesów na mieście do załatwienia.
— Nie ucałował mnie...
— Bo spałaś i nie wiesz... Owszem me dziecię, pocałował cię, ale bardzo lekko, nie chcąc cię przebudzić.
— Czy jeszcze się tak gniewa, jak wczoraj?
— Nie, moje kochanie.
— O! ja widzę to mamo, że ojczuś nie jest tak dobrym, dla nas jak dawniej... nie kocha nas już, jak kochał... Widzę to dobrze... Wciąż na nas się gniewa, lecz o co? Nie wiem... nie uczyniłyśmy mu nigdy nic złego.
Łzy nabiegły powtórnie do oczu Joanny.
— Nie myśl tak drogie dziecię; — odpowiedziała. — Ojciec cię kocha całem sercem, wraz zemną.
— Ty mamo, to prawda... ale nie on!..
— I on zarówno mój skarbie... upewniam. Nie wątp o tem, gdyż byłoby to złem.
Lina pochyliła swą jasnowłosą główkę w milczeniu.
— Ubieraj się prędko; — mówiła Joanna. — Skoro wypijesz swą kawę, iść trzeba do szkoły.