— Nie zebrałem majątku, to pewna — odparł Scott... — Stało się wysoko i nizko... stosownie do okoliczności... Nieszczęściem jestem zbyt znanym, a ztąd i dozorowanym; musiałem trzymać ręce we własnych kieszeniach, zamiast niemi operować w cudzych. Wypadły ztąd nader niekorzystne rezultaty. Po za sprawami jakie nam przybywają z Londynu ze szczegółowemi objaśnieniami, nic tu do roboty nie było. Zaledwie wyżyć w tej nędzy zdołałem. Rzemiosło nasze upada widocznie... tak! całkiem upada! zupełna stagnacya...
— Dlaczego?
— Za wiele konkurencyi, jak wszędzie... wszyscy do tego się garną... Znam szesnastoletnich wyrostków paryzkich, którzy by mogli udzielać lekcye naszym pick-pockets z City. Cóż z tego... policya bezustannie cięży ci tutaj na karku... Nic nie ma do roboty na tym przeklętym bruku Paryża! Umarłbym z głodu, gdybym się był nie postarał o posadę dla siebie.
— Ty... o posadę?! — zawołał Arnold z uśmiechem. — A to doskonale...
— Tak o posadę.
— Jakaż to posada?
— Jestem jedną z najużyteczniejszych osobistości w Cyrku Fernando, pół klownem, pół figurantem a nawet niekiedy artystą.
— Dziwna ci też myśl przyszła...
— Nie było w czem wybierać... Miano mnie wydalić z Paryża jako cudzoziemca, gdybym nie udowodnił w najrychlejszym czasie, z czego się utrzymuję i żyję. Prócz tego pozostać tu chciałem. Liczę wciąż na jakąś korzyść niespodziewaną, która nie przyszła dotąd wprawdzie... lecz nadejść może. A może ty mi ją przynosisz? — dodał po chwili.
— Trilby czy żyje? — zapytał Arnold w miejsce odpowiedzi.
— Żyje... a raczej wegetuje w biedzie wraz zemną.
— Widujesz się z nim często?
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/70
Ta strona została skorygowana.