Wracając, wstąpili do magazynu obuwia na przedmieściu Montmartre, gdzie kupiwszy buciki dla Liny, szli dalej.
Było już po godzinie drugiej.
— No! ja cię pożegnm... — rzekł, zatrzymując się, Paweł.
— Czemu nie doprowadzisz mnie do domu? — pytała Joanna.
— Korzystając z wolnego dnia, pragnę załatwić moje interesu. Najprzód pójdę zapłacić owemu agentowi, poczem wrócę na obiad o siódmej. Przygotujesz dobry obiad, nieprawdaż? A masz przy sobie pieniądze?
— Wszystkiego trzy franki.
— Weź więc... — rzekł nikczemnik, dobywając dwa luidory z kieszeni. — Weź na dzisiejsze wydatki... A nie śpiesz się... idź zwolna.
— Przyjdziesz więc punkt na siódmą godzinę?
— Tak... na siódmą wieczorem.
Joanna odeszła i wkrótce zniknęła na bulwarze. Biedna kobieta nie przeczuwała tym razem grożącej jej katastrofy. Przygnębiona zwykle i smutna, teraz przeciwnie, czuła się lekką, swobodną.
Paweł okazywał jej tyle tkliwości. Jakiż wzrok ludzki byłby wstanie przejrzeć głąb duszy tego nikczemnika, który w chwili haniebnego opuszczenia matki wraz z dzieckiem wydarł nieszczęśliwej pieniądze, udzielone jej dla wydobycia się z nędzy.
Nie spojrzawszy nawet za odchodzącą, poszedł w stronę ulicy Magdaleny.
— Idźmy do Verrièra... rzekł sam do siebie. — Tam to owemu „kleszczowi“ nie przejdzie myśl poszukiwania mnie. Verrière nie ma zwyczaju mówić nikomu o swych osobistych interesach po za biurem. Kuzynka Aniela nie dowie się więc, żem został współpracownikiem jej ojca. Zresztą, zerwanie
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/711
Ta strona została skorygowana.
XVI.