— Składam pani moje uszanowanie... — rzekł Flogny z galanteryą — przy śniadaniu bliżej się zapoznamy.
Wszyscy troje zwrócili się ku małej restauracyi na przedmieścia de Clichy, czwartorzędnego, lecz dobrze utrzymywanego zakładu, gdzie ceny były umiarkowane, a porcye dostateczne.
Flogny, zająwszy jedyny gabinet, jaki się tam znajdował, wybrał potrawy.
— Znasz pan dobrze język francuski, master Breed? — pytał towarzysza, skoro zasiedli przy stole.
— Yes... ja go rozumiem... wszakże mistress Breed mówi lepiej odemnie... o! znacznie lepiej.
— Mój mąż ma słuszność — rzekła angielka czystą francuszczyzną. — Przed zamążpójściem mieszkałam u pewnej francuskiej rodziny. Gdyby zaszła potrzeba wyjaśnić coś Johnowi, będę służyła wam za tłumacza, panowie.
— Dobrze więc... Powiedziałem wam, iż cieszę się, że traf dozwolił mi spotkać się z wami... a zaraz zrozumiecie, dlaczego. Wiecie już, kim jestem... Nazywam się Flogny, przezwany ogólnie „Zapałką“.
Anglik wraz z żoną pokłonili się oboje.
— Znane nam jest pańskie nazwisko, panie Flogny — ozwała się żona klowna. — Pańska sława nader zręcznego agenta przeszła po za kanał La Manche...
— Aoh! yes... — poparł Jan Breed.
— Czyni się, co można... — wyszepnął skromnie agent policyi. — Mówmy jednak o tem, co mnie obchodzi... Od jak dawna jesteście w Paryżu?
— Od dwóch tygodni.
— Słyszeliście o tajemniczej sprawie przy ulicy Joubert?
John Breed spojrzał na swą małżonkę, która wypróżniwszy kieliszek, napełniony burgundzkiem winem, odpowiedziała:
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/772
Ta strona została przepisana.