— W Scotland-Yard wiedzą, że nazywali się w Paryżu Wiliam Scott i Trilby.
— Nie wpadliście tu na ich ślady?
— Owszem...
— Gdzież więc?
— W cyrku Fernando, gdzie brali udział w przedstawieniach. Trzeba bowiem panu wiedzieć, że w Anglii niegdyś byli klownami, przeszedłszy przedtem wszystkie rzemiosła.
— I opuścili ów cyrk?
— Tak... przed kilkoma tygodniami...
— Zatem i ślad stracony?
— Stracony zupełnie. Sądzimy oboje z żoną, iż umknęli do Ameryki.
— A nie zgłaszaliście się po objaśnienia na ulicę Ponthieu, do szynku pod nazwą: Stary Londyn, zwykle zwanego Tawerną pod czerwonym numerem?
— Zgłaszaliśmy się, ale bezskutecznie.
— Lecz w cyrku Fernando musiano wiedzieć ich adres?
— Tak jest i udzielono go nam, lecz gdyśmy się tam zgłosili, objaśniono nas, że obu zaangażowano przez pewnego amerykańskiego impresarya, zkąd wyjechali z nim do Stanów Zjednoczonych, co jest bardzo prawdopodobnem.
— Być może... przypuszczam, że to prawdopodobne — rzekł Flogny — ale pewności nie mamy co do tego; ponieważ, gdybyście sami wierzyli w odjazd tych irlandczyków, nie poszukiwalibyście ich, wszak prawda?
— Odebrawszy polecenie, chcemy je ściśle dopełnić... — odpowiedziała miss Breet. — Zresztą, nic nie dowodzi, ażeby ów wyjazd nie był podstępem z ich strony, dla zatarcia śladów.