— Tłomacz się pan jaśniej... na Boga!..
— Wyobraź pan sobie, że kupiłem powóz, wraz z koniem, wędzidłem i całą uprzężą, — właśnie w owym czasie... i otóż jest coś, co otwiera mi oczy.
— Cóż takiego?
— Czekaj pan... minutę... sekundę... trochę cierpliwości do kroć tysięcy piorunów! Było to nazajutrz, albo we dwa dni po ten wypadku. Mój rejestr poda nam ścisłą datę. Piłem kieliszek wina u kupca na rogu ulicy Montreuil i alei Pilipa Augusta.
— Widać ztąd ów sklep...
— Otóż właśnie... miałem zapłacić i wyjść, gdy jakieś indywiduum, wyglądające na woźnicę lub stajennego weszło, przynosząc kupcowi zapłatę za stajnię i remizę, wynajętą przez siebie.
— Mężczyzna wysokiego wzrostu, nieprawdaż? — pytał Flogny.
— Tak... bardziej wysoki niż mały. Oznajmił, iż odebrawszy rozkaz od swego pana, ażeby sprzedał powóz i konia, prowadzi to razem na targ koński. Przyszła mi myśl natenczas, iż dobrze byłoby może kupić to dla siebie... chciałem obejrzeć. Ów duży chłop zaprowadził mnie do remizy. Koń wydał mi się być silnym, chociaż jak gdyby znużonym długą, niedawną podróżą, o czem mi i powiedział ów człowiek. Powóz był w dobrym stanie. Podałem mu cenę... Zaczął się nieco targować, lecz w końcu ugodził się zemną.
— I dostarczył panu konia z powozem?
— Nazajutrz rano tu go przyprowadził.
— Wiesz pan nazwisko tego człowieka?
— Powiedział mi je... lecz zapomniałem.
— A nie pozostawił pok-witowania z pieniędzy, jakie mu pan wypłaciłeś?
— Nie. Interes ten był robiony na dobrą wiarę i w obec świadków. Otóż panie Flogny ja mam to stałe przekonanie, że ów powóz wraz z koniem nabawiły strachu ich właściciela,
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/793
Ta strona została przepisana.