— Pytałeś mnie pan — rzekł stary woźnica, czy osobistość, która sprzedała konia z powozem, wyglądała na francuza?
— Tak... miałem w tem ważne powody.
— Przypuszczasz więc pan, że to mógł być jakiś cudzoziemiec?
— Tak.
— Z jakiego kraju, według pana... jakiej narodowości?
— Anglik, albo amerykanin.
— Otóż widzisz pan, panie Flogny, toż samo właśnie krąży w mym mózgu. Znalazłem się wplątanym w tę sprawę, nie wiedząc jak i kiedy. To mnie gniewa... irytuje! Trzeba, ażeby się to wyjaśniło, w czem ja gotów wam jestem dopomódz. Właśnie, wiele szczegółów, na które nie zważałem, na myśl mi teraz przychodzą.
— Jakież to szczegóły? — zawołał żywo Flogny. — Mów pan bez stracenia chwili, panie Loriot, a jeśli mnie przyprowadzisz na właściwą drogę, będziesz się mógł pochlubić, żeś oddał sprawiedliwości ważną przysługę.
— Otóż, posłuchaj pan. Rano w dniu, w którym ów łotr miał przyprowadzić mi powóz wraz z koniem, traktowałem o inną sprawę. Chodziło o zawiezienie wesela do merostwa, kościoła, restauracyi i Winceńskiego lasku. Przyszedł do mnie właśnie w tym celu narzeczony wraz ze swym towarzyszem, dwaj dobrzy chłopcy, Eugeniusz Loiseau i mały Misticot...
— Eugeniusz Loiseau? — przerwał Flogny — ów introligator, siostrzeniec bankiera Verrière?
— Tak... znasz go pan?
— Znam... mów, ojcze dalej.
— Rozmawialiśmy właśnie o ilości potrzebnych na to wesele powozów, gdy ów sprzedawca nadjechał z powozem i koniem. Wziąwszy mój rejestr, prosiłem, aby mi wyliczył pieniądze, gdy nagle Misticot, wpatrując się weń, zawołał: Przepraszam, lecz jeśli się nie mylę, zdaje mi się, że pan jesteś panem...
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/795
Ta strona została przepisana.