Joanna również płakała, a mała Lina, widząc łzy matki, łkała po cichu.
— Wiktoryno... droga, kochana Wiktoryno... — zawołała nagle młoda kobieta, zbliżając się ku kwiaciarce i ujmując jej rękę — obraziłam cię pomimowolnie. Nie wiedziałam o tem wszystkiem... inaczej sądziłam... wszak teraz widzę, że nie miałam słuszności... przebacz mi... przebacz!
Smutna towarzyszka życia Eugeniusza Loiseau nie miała siły odpowiedzieć, uścisnęła tylko życzliwie rękę Joanny.
— Tak... — zawołała taż po chwili z głuchem wzburzeniem — ten człowiek jest nikczemnikiem, ostatnim z najpodlejszych! I gdy pomyślę, że ja go kiedyś kochałam... że on jest ojcem mej córki, płonę ze wstydu sama przed sobą. Ach! moja biedna Wiktoryno — mówiła dalej — me własne cierpienia dają mi zrozumieć ile ty cierpisz! Tak więc ów potwór chcąc cię zmusić do pożycia z sobą, groził ci oskarżeniem w obec Eugeniusza?
— Tak.
— I jednocześnie przywodził was do nędzy, prowadzając twego męża po szynkach i odrywając go od roboty?
— Tak.
— Czemużeś nie powiedziała swemu mężowi aby go zabił? Czemu go sama nie zabiłaś?
— Mój mąż by mi nie uwierzył... Jest czarowanym przez tego nikczemnika... On żyje nim tylko... widzi jego oczyma... Co zaś do zabicia go własną mą ręką, nie zdołałabym tego uczynić... przelanie krwi i morderstwo wstręt we mnie budzą!
— A więc ja będąc silniejszą od ciebie, będę patrzyła na tę płynącą krew jego, nie bledniejąc. Obdarł mnie ze wszystkiego... wyrzucił na bruk jak ostatnią nędznicę... Mam prawo
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/810
Ta strona została przepisana.
XXXIV.