— Szukać środków do wyżywienia się. Próbować wszystkiego dla mojej córki. Oby Bóg dał ażeby mi się powiodło! Lecz gdybym nie znalazła pracy, z jakiejbym wyżywić mogła to dziecię, biada człowiekowi, który nas obie zgubił!.. Sam wyda wyrok na siebie.
— Joanno! uspokój się...
— Jestem spokojną... zimną, jak sprawiedliwość... Żegnam cię, Wiktoryno.
— Zobaczymy się wkrótce... nieprawdaż?
— Tak... tam, w górze... być może... — odrzekła Joanna, wskazując na niebo.
Obie kobiety padły sobie w objęcia, pozostając przez kilka minut w niemym, serdecznym uścisku, poczem młoda matka wyszła wraz z dzieckiem.
Wiktoryna, zostawszy samą, zasiadła do pracy; ręce jej jednak gorączkowo drżały, dreszcz zimny wstrząsał jej ciałem, głowa jej ciążyła, rodzaj zawrotu mózg jej obejmował. Zawlókłszy się do łóżka, padła nań bezwładna, konająca prawie.
Podczas tej całej bolesnej sceny przy ulicy de Fleures, Paweł Béraud z Eugeniuszem Loiseau obudzili się w Prowanckim hotelu.
Béraud nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia, a introligator, kompletnie zamroczony dwoma dniami pijaństwa, zachował zaledwie słabe wspomnienie o tem, co nastąpiło.
— A cóż? — zawołał Paweł; — wczorajsza pohulanka... To mi się życiem nazywa!
— Lecz gdzie ja jestem? — pytał Loiseau, błędnym wzrokiem spoglądając w około siebie.
— U mnie... rzecz prosta i jasna.
— Jakto u ciebie... gdzie?
— W hotelu, do pioruna! — Czyż nie pamiętasz, com ci opowiadał wczoraj o Joannie? Zwinąłem mój bazar... Niech żyje kawalerstwo!
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/812
Ta strona została przepisana.