Desvignes zbliżył się do stołu, przy którym siedział Irlandczyk. Trilby podniósł głowę i spojrzał na przybyłego, ale nie poznał go wcale.
Wspólnik Verrièra pochyliwszy się natenczas, wyszepnął, z cicha:
— Wyjdź... chcę z tobą pomówić.
Trilby zerwał się nagie poznawszy głos mówiącego, a wybiegłszy na ulicę, zatrzymał się na chodnika.
Po kilku minutach Arnold się ukazał.
— Ty tu? — zawołał eks-klown po angielsku. — Cóż się znów stało?
— Rzecz bardzo ważna... Cieszę się, iż ciebie spotkałem. Zamówiłeś sobie miejsce do przejazdu w biurze depesz?
— Zamówiłem.
— Masz jakie pakunki?
— Małą, lekką walizkę, ważącą najwyżej cztery liwry.
— Idź po nią. Znam drogę z Amboise do Blévé. Zajmie nam dwie godziny czasu najwyżej. Pójdziemy pieszo... Chcę z tobą pomówić.
Irlandczyk wrócił do sali, zapłacił za wino a wziąwszy walizkę, złączył się ze swym towarzyszem.
Idąc przez miasto nie mówili do siebie ani słowa pomnąc, iż niekiedy i mury mają uszy mimo to, iż spać się zdają.
Noc była pogodna, lecz ciemna. Niebo bez księżyca, temperatura zimna prawie, Po kwandransie drogi, obaj znaleźli się w otwartem polu. Czarna linia zdała się przecinać horyzont.
Był to bór Amboise, przez który podróżni przechodzić musieli, chcąc dostać się do Blévé.