— Nie zarządzono żadnej obławy?
— Zrobiono to. W środę zabito tygrysa wystrzałem z dubeltówki. Niszczą one i pustoszą wszystko w okolicy. Dwoje dzieci, które poszły zbierać drzewo w lesie nie powróciły więcej. Drapieżcy owi rozszarpali je na szczątki.
— Do czarta! to niebezpieczne...
— Możecie panowie korzystać z naszej latarni. Ja wraz z mym bratem idziemy do Blévé. Czy i panowie również tam idziecie?
— Idziemy nieco dalej.
— Wracacie panowie z Amboise. Czemu nie pojechaliście kursującym powozem?
— Korzystając z pięknej pogody, woleliśmy iść pieszo.
— A! to co innego... Ale słuchajcie... zdaje się, jakgdyby dobiegał zdała turkot powozu?...
Wieśniak się nie mylił.
Turkot kół i dzwonków przy uprzęży rozległ się na drodze, zbliżając coraz bardziej.
Karyolka, a raczej wózek, wiozący służbę z depeszami, dojechał i minął czterech naszych podróżnych.
Blada smuga światła, ukazująca się na wschodniej stronie nieba, oznajmiała rozbłyskujący brzask dzienny.
Podróżni nasi przeszli już trzy części drogi, wiodącej z Amboise do Blévé, gdy nagle rodzaj dzikiego wycia rozległ się w przestrzeni, a jego echo przebiegło las od krańca do krańca.
Wszyscy czterej zatrzymali się w miejscu.
— Co to jest... co to jest? — pytał z przestrachem stary wieśniak.
— To ryk lwa... — rzekł Arnold.
Obaj wieśniacy struchleli.
— Uspokójcie się... — mówił zabójca Edmunda Béraud — nie mamy się czego obawiać. Dzień wschodzi... Dzikie zwie-
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/836
Ta strona została skorygowana.