— Dam więc panu pokój na pierwszym piętrze. Mogę zaprowadzić tam pana...
— Nie... nie — rzekł Arnold... — Zaczeka tu na śniadanie.
To mówiąc, zapalił fajkę.
— Ludwiku, podaj panu kufel bawarskiego, a następnie przygotuj numer 6-ty.
— Pan jesteś agentem handlowym?
— Tak.
— Pan podróżujesz ze specyalnemi artykułami?
— Tak... Reńskie wina.
— A! to rzecz ważna reńskie nasze wina. Posiadasz pan próbki?
— Odbiorę je jutro, albo pojutrze.
— To dobrze... Może zrobimy jaki interes. Wszyscy prawie agenci handlowi w czasie podróży wstępują tu do mnie. Mam ich czterech u siebie w tej chwili. Jeden, którego specyalność jest mi nie wiadomą, drugi jubiler, trzeci agent od sukiennych interesów, a czwarty wogóle od paryskich towarów. Stara to znajomość ten ostatni, poczciwy człowiek ów pan Delvignes.
Arnold zmarszczył czoło.
Nazwisko, wymienione przez właściciela hotelu, przypomniało mu owego Delvignes komisanta handlowego, mieszkającego w domu przy ulicy de Tournelles, w ręce którego zaplątał się list, zawierający medalik, przesłany przez Scotta, jako znak umówiony.
Ludwik przyniósł piwo.
Wspólnik Verrièra zasiadł przy stoliku, a wydobywszy porcelanową fajkę z kieszeni, począł ją nakładać tytoniem.
W chwili, gdy zapalał fajkę, wszedł Misticot na swoje pierwsze śniadanie.
Arnold, zamiast obrócić głowę, jak byłby to każdy inny uczynił, patrzył w prost przed siebie.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/841
Ta strona została przepisana.