Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/855

Ta strona została przepisana.

I przechadzając się po mieście, chłopiec z Montmartre przypatrywał się dla zabicia czasu wystawom sklepów i magazynów.
Na zakręcie ciasnej, wąskiej uliczki dostrzegł sklep handlującego starzyzną, w oknie którego leżały porozrzucane w najwyższym nieładzie kupy zapylonych papierów. Przy drzwiach otwartych spoczywały na stosie pomięszane razem kawałki szychu, stare rogi od polowania, zardzewiałe dubeltówki, pudła napełnione sztychami, chromolitografiami i fotografiami.
Misticot zatrzymał się przed ową, że tak powiemy świątynią starożytnych szmat i gałganów. Jako amatora literatury książki, znajdujące się tu, zwróciły jego uwagę. Wszedłszy w głąb sklepu, przeglądać je zaczął, nic jednak zrazu nie dostrzegł takiego, coby go mogło zainteresować. Kilkadziesiąt egzemplarzy starych, obdartych romansów, pochodzących widocznie z jakiejś zbankrutowanej czytelni, paczka szkolnych książek, almanachy z przed dziesięciu laty, dykcyonarze z powyrywanemi kartami, broszury polityczne, oto i wszystko, co się tu znajdowało.
Opodal leżał stos starych, zapylonych rycin, jakich nie warto było przeglądać, i skrzynia z fotografiami. Fotografie te były zżółknięte, upływem czasu pobrukane, opatrzone muchami.
Misticot poruszył tę kupą starożytnych reprodukcyj, zawierającą portrety aktorów, ministrów, deputowanych, jenerałów i miał już wrzucić napowrót w mogiłę prochów i kurzawy owe zżółkniałe postacie, gdy nagle, rzuciwszy okiem na jedną z nich, drgnął pomimowolnie. Na grzbiecie starego albumu wyczytał napis:

Mej dobrej, ukochanej matce,

A poniżej dużemi złoconemi literami te słowa:

J. ARNOLD DESVIGNES.