Dla sformułowania opinii w tym względzie, potrzeba było zbadać wiele ciemnych okoliczności.
Misticot powrócił do hotelu.
Arnold grał z Trilbym w pikietę, czekając na przybycie agenta, Flognego.
Dochodziła jedenasta. Kończono nakrywać stół do ogólnego śniadała pod nadzorem właściciela.
Mały sprzedawca medalików zbliżył się ku oberżyście.
— Mówiłeś mi pan — rzekł do niego — że widziałeś Arnolda Desvignes przed kilkoma laty.
— Tak jest, widziałem go.
— Zachowałżeś w pamięci ściśle jego postać?
Na te wyrazy wspólnik Verrièra wraz z Trilbym grać w karty przestali, nasłuchując z natężoną uwagą.
— Widzę go jeszcze przed sobą... — odparł właściciel hotelu.
Podrostek dobył z kieszeni kupioną fotografię, a ukazując takową oberżyście, zapytał:
— Jakże... czy to on?
Na czoło mniemanego Arnolda Desvignes krople potu wystąpiły.
— On.... on... jak żywy! — zawołał, przypatrując się oberżysta. — Gdym go widział przed sześcioma laty, miał tylko nieco poważniejszy wyraz twarzy, lecz z wyjątkiem tej drobnej różnicy, zupełnie ten sam!
— Znasz pan dobrze charakter jego pisma?
— Tego dokładnie twierdzić nie mogę. Lecz oto masz je pan wraz z jego własnoręczną dedykacyą dla matki. Zkąd pan, u czarta, wyrwałeś tę fotografię?
Misticot, schowawszy portret do portfelu, opowiedział znane nam już szczegóły, podczas czego wspólnik Verrièra porozumiewał się spojrzeniem ze swym towarzyszem, obadwa bowiem dobrze pojmowali, że fotografia prawdziwego Arnolda Desvignes w rękach wspólnika siostry Maryi groziła im najstraszniejszem ze wszystkich niebezpieczeństw.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/857
Ta strona została przepisana.