Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/859

Ta strona została przepisana.

Trilby bawił po za restauracją — przez kilka minut, a wszedł właśnie w chwili, gdy Misticot, zakleiwszy list, pytał właściciela hotelu:
— Nie masz pan czasem u siebie marki pocztowej?
— Mam, panie, piętnastocentymową. Oto jest.
Chłopiec, dobywszy pieniądze, zapłacił.
— Jak ztąd daleko na pocztę?
— Naco masz się pań trudzić? — rzekł oberżysta. — Posiadamy specyalną skrzynkę do listów w hotelowym korytarzu, a jeden z miejskich posłańców przychodzi cztery razy dziennie dla ich zabrania. Daj mi pan swój list, wrzucę go do skrzynki.
Misticot oddał list. W chwili tej uderzyła jedenasta.
Pensyonarze hotelowi przybywać poczęli na śniadanie.

II.

Gdy siadano do stołu, Trilby zniknął.
Pobiegł on śpiesznie do swego pokoju, a otworzywszy tam walizę, wyjął z niej pęk haczyków żelaznych, zwanych w narzeczu gminnem słowikami, jakich używają złodzieje do otwierania najbardziej skomplikowanych zamków, zatrzymał się przez pół minuty w pustym korytarzu przy skrzynce do listów, której zamek podważył bez trudu i powróciwszy na salę, szepnął Arnoldowi:
— Mam list.
Posługujący oznajmił, iż śniadanie na stole.
Arnold wraz z Trilbym zasiedli na dwóch końcach stołu, zdała od Misticota.
Zaczęło się roznoszenie potraw, gdy nagle wpadł na salę Bevel, ów komedyant-klown, akrobąta, Żoko, czyli małpa brazylijska, zdyszany, cały potem okryty.
— Do pioruna! — zawołał, wieszając na haku kapelusz: pędziłem, aby się nie opóźnić. Pan mer kazał mi czekać